Lubię swoją pracę, pracownię i to wszystko co się z gliną łączy. Najbardziej lubię lepić a potem wyciągać gotowe rzeczy z pieca. I lubię to, że nadal moja praca napędza mnie i nakręca, a potem z jednego pomysłu pojawia się siedem kolejnych.
Od czasu do czasu należy ponoć jednak odpocząć, więc w okolicach wakacji często robimy sobie urlop. Zrobiłam i ja i to nawet długo bo prawie 2 tygodnie. Nie wiedziałam jak ja wytrzymam tyle z czystymi rękami, ale po tygodniu w sumie zaczęło mi się nawet podobać.
Wyjazd był bardzo udany, wypoczynek świetny i generalnie zdecydowanie dobry był to czas. I wróciłam do domu, no i do pracowni. To, co mnie zaskoczyło, to przerwany łańcuch tego flow, które składało się na mnożące się pomysły i jakiś taki poukładany plan działania. Wróciłam, a w głowie pustka! Nic! Null! Ja pierdzielę, pomyślałam, co ja mam robić w ogóle?
Nie bardzo pomogło posprzatanie kanciapy z kołem, wyczyszczenie półki z gipsowymi formami (brrr) ni pokonanie kąta z wiaderkami napoczętych szkliw (kurz:10/10). Dalej pustka. Żaden kubek mnie nie naszedł, nic. Wymyśliłam na drugi dzień, że usiądę sobie przy stole i będę robić małe rzeczy. Coś sobie jak to mówią, podłubię. Zrobiłam: breloki do kluczy.. pomysł od czapy, ale zawsze coś.
Niniejszym nastał kolejny dzień, dzień trzeci i stanęły dziś na stole piękne duże gliniane.. domy. Logiki tu jak na lekarstwo, ale jeśli doszukiwać się jej w czystej głowie, przewietrzonej setkami przebytych kilometrów, to coś już mamy. No bo skąd te domy i po co w ogóle. Miałam już ich nie robić.. 😉
Więc, czy opłaca się wziąć wyjechać, zostawić firemkę na kilkudniowe uwstecznienie i zapomnienie, a samemu zatopić się w błogim i permanentnym nicnierobieniu..? Oczywiście, że nie, wiadomo przecież.
…no ale warto ❤️😁